Najpiękniejsza,
najbardziej kontrowersyjna, najbardziej frustrująca lub optymistyczna pora
dnia. Wszystko zależy…
Obserwuję
swoje poranki od dłuższego czasu. Nie wiem, jak wyglądają one u innych - nikt
na ich temat nie rozmawia.
Nie ma co
ukrywać – jest to najbardziej newralgiczna część dnia. Moment największych
napięć i chaosu, kolejek do łazienki, niestety-nie-wyprasowanych-wcześniej
ubrań, twarzy bez makijażu i niesparowanych skarpetek. Czas pokuty po
zbyt pięknym wieczorze czy nocy. Jednym słowem – szczera prawda o nas.
Gęste od
rodzinnych interakcji powietrze paruje, albo wręcz odwrotnie - zbyt rozrzedzone od samotności przypomina o
„nieznośnej lekkości bytu”. Kot domaga się jedzenia, pies spaceru a życie nas
(niezależnie od naszej kondycji psycho-fizycznej).
Z drugiej
strony… to czas śpiewu ptaków, łagodnego światła wślizgującego się delikatnie
do pokoju, kropel mgły zawieszonych na gałęziach, zapachu kawy wypełniającego
pomału kuchnię, przebudzania się, nowych możliwości i nieocenzurowanych myśli (wewnętrzny krytyk
jeszcze śpi w najlepsze).
Poranne
godziny dały mi do myślenia - zaczęłam traktować je jako „papierek lakmusowy”
jakości własnego życia. Jeśli bowiem nie wstaję ochoczo, nie jestem pełna sił i
nie cieszę się z tego, co mnie dziś spotka, to… włącza się w mojej głowie czerwony
alarm. Jaka jest później procedura? „Skan” własnych potrzeb i skupienie się na
tych niezaspokojonych, odłożonych na potem czy zamiecionych pod dywan w ferworze codziennej walki. Zastanowienie
się co mogę zrobić dla siebie, co zaplanować, na co czekać aby kolejny poranek
przyniósł ze sobą świeżość i energię. Jak wyjść ze schematu, dostosować się do tego momentu a nie czegoś ogólnego i
mglistego…
Ostatnio
zmieniłam kilka rzeczy. Wychodzę z dzieckiem na dużo wcześniejszy spacer –
lubię obserwować jak świat budzi się do życia. Nie poganiam siebie i wszystkich
wkoło, nie każę nikomu dostosowywać się do swoich planów, proszę syna o większą
pomoc w ogarnięciu domu (często zaczyna szkołę po godz. 10) i włączam ulubioną muzykę.
Mam
nadzieję, że wkrótce uda mi się wstawać wcześniej, żeby trochę poczytać i w
spokoju wypić kawę, spotkać się z Mężem przed jego wyjściem do pracy i zamienić
kilka miłych słów. Zebrać myśli, coś zaplanować i zdążyć szerzej otworzyć oczy
zanim wstanie moja mała Córeczka… i wywoła lawinę następujących po sobie
zdarzeń.
Ciekawy temat do przyjrzenia się!
OdpowiedzUsuńJa lubię wstać pół godziny przed wszystkimi. Kiedy jeszcze cisza w domu, nie ma kolejki do łazienki i nikt nie puka, kiedy delektuję się ciepłem prysznica;) Weekendowe poranki są całkiem inne, za to przeciągają się do 11!
Warto tak trochę wcześniej wstać... To daje energię :-)
UsuńAle klimat *.*
OdpowiedzUsuńJa kocham poranki, kocham wcześnie wstawać. Piękno budzącej się przyrody daje siłę na cały dzień.
OdpowiedzUsuń