Początek listopada odbieram jako odrobinę dołujący - może za
sprawą zmiany czasu, może to ten deszcz i szarość za oknem czy w końcu brak
dziennej drzemki u najmłodszej pociechy?
Tak wiele osób mówi ostatnio o hygge (z języka duńskiego)– według Marii Tourell Soderburg , autorki książki "Hygge. Duńska sztuka szczęścia" (wyd. Insignis, 2016):
„(…) hygge oznacza przytulność, bezpieczeństwo, ognisko domowe, ale też intymną wspólnotę, błogostan, komfort bycia ze sobą, z innymi, ze światem. Jest filozofią, praktyką, rytuałem, ostatnio też zwyczajną modą – w gastronomii czy projektowaniu”.
„(…) hygge oznacza przytulność, bezpieczeństwo, ognisko domowe, ale też intymną wspólnotę, błogostan, komfort bycia ze sobą, z innymi, ze światem. Jest filozofią, praktyką, rytuałem, ostatnio też zwyczajną modą – w gastronomii czy projektowaniu”.
Rozbawia mnie to. Nie jestem jeszcze na tym poziomie rozwoju i na tym etapie życia,
aby czerpać radość z wielogodzinnego nic-nie-robienia
w domu, nie chcę też lansować się, że tyle rzeczy u mnie jest takie hyggelig
(przymiotnik) a ja sama mam na celu jak najczęstsze hyggowanie (czasownik).
„Ulubiony relaks w wersji hygge to zaś takie snucie się po domu bez celu,
tracenie czasu” – nie, ta rozrywka nie jest akurat tą moją wymarzoną (nawet po
ciężkiej pracy).
Wczoraj, kiedy byłam od rana umęczona siedzeniem z marudzącym
dzieckiem robiłam pewne rzeczy wyłącznie z rozsądku i z miną bynajmniej nie
wskazującą na błogostan: mimo kiepskiego nastroju przygotowałam ubranka dla
dzieci z domu dziecka (na zbiórkę), wybrałam się na przejażdżkę rowerową z
Maliną w przyczepce (również bez poczucia błogostanu i jedynie po to, żeby choć na moment się wyciszyła) i wreszcie, kiedy
miałam już chwilę wolną zaczęłam ze słuchawkami na uszach przewozić drewno (z
bezładnej kupy na podjeździe do drewutni) – trzeba przyznać, że dopiero po
dziesiątej taczce poczułam wreszcie hygge i to, jak opada ze mnie narastające z
każdą godziną napięcie… chłód dnia i wewnętrzne rozgrzanie, szczapki drewna
uderzające o siebie i pomału zapadający mrok …
Na domiar „złego” wieczorem ogarnęłam te wszystkie drobne
rzeczy, które „kłuły” mnie w ciągu dnia niczym małe szpileczki: zamówiłam bilety na
grudniowy pokaz slajdów podróżniczych, zorganizowałam Świąteczny Marsz Nordic
Walking na 11. listopada i zamówiłam kawy. I kiedy ja mam mieć czas na myślenie
o tych wszystkich świeczuszkach, snucie się po domu i picie gorącej herbaty pod
kocem? Przecież teraz to już pora na pójście spać…
Jaki z tego wniosek? Kiedy człowiek jest zdołowany, nie ma co
szukać hygge na siłę – tylko po prostu robić swoje, niezależnie od nastroju.
Satysfakcja przyjdzie później.
Ojoj...Widzę, że listopadowy nastrój całkiem do niczego...
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o temat postu, to hygge pasuje mi w sensie tego opisu: "hygge oznacza przytulność, bezpieczeństwo, ognisko domowe, ale też intymną wspólnotę, błogostan, komfort bycia ze sobą, z innymi, ze światem." Jednak nijak nie widzę potrzeby ani sensu w snuciu się bez celu. Bo to właśnie strata czasu! Jednak można zarówno czytać dziecku książkę, jak i piec chleb, gotować obiad na dzień kolejny, czy rozwieszać pranie przy blasku świeczek, w snującym się zapachu wosku w kominku, czy przy dźwiękach nastrojowej muzyki:) A to już daje dużo przytulności i poczucia bezpieczeństwa:) Bez nic-nie-robienia:)
Życzę poprawy nastroju, a jeśli jakoś mogę w tym pomóc-pisz! Ściskam z ponurej, już przed-zimowej Łodzi!
Tak myślę, że umiejętność nic-nie-robienia to chyba kwestia temperamentu... Ja tego nie potrafię.
UsuńCieszę się, że dowiedziałam się z Twojego wpisu o hygge. Wcześniej nigdy o tym pojęciu nie słyszałam. Twój wpis jest obecnie idealny dla mnie, bo właśnie w takim poszukiwaniu chwilowo jestem :)
OdpowiedzUsuńJesień i zima to wyzwanie :)
Usuńah ten listopad
OdpowiedzUsuńczuję w tym melancholię...
Usuń