P
|
rzed epidemią moje poranki miały swój własny
utarty rytm. Pobudka o 6.30, śniadanie z synem szykującym się do szkoły,
szykowanie córki i odwożenie jej rowerem do przedszkola. Mąż wstawał dużo
wcześniej i przeważnie znikał do pracy jeszcze przed moją pierwszą poranną
kawą.
Zawsze obserwowałam nasz wiejski świat budzący się
szybko do życia – samochody pędzące we wszystkich kierunkach i ludzi robiących
małe zakupy w naszym ciasnym lokalnym sklepiku przycupniętym do bocznej drogi.
Później przychodził czas na szybkie drugie
śniadanie, trening jeździecki (lub spacer po lesie), powrót do domu i pracę z
moimi uczniami. Poranki zawsze wydawały mi się dość spokojne i raczej
nieśpieszne. Chociaż, gdyby się nad tym głębiej zastanowić… małe dziecko nie zawsze
wstawało w dobrym humorze, poranne próby zabawy zawsze musiały iść w odstawkę a
pośpiech to słowo nieznajdujące
miejsca w dziecięcym słowniku.
Teraz jest inaczej. Mój a raczej: nasz rodzinny
poranek, ma swoje ograniczenia, ale też daje dużo zupełnie nowych możliwości. Wstaję
tak rano jak tylko się da – liczę na chwilę spokoju, ciszy i czasu tylko z
mężem. Wspólna poranna kawa i pogaduchy przy stole. Czasem coś czytam, albo
piszę. Niekiedy jadę rowerem pustymi ulicami do stajni do konia – najlepsze są
niedziele, kiedy ma się wrażenie, że wszyscy ludzie jeszcze śpią a przyroda
rozkwita niesamowitą wprost świeżością i zapachami ciesząc się z nieobecności
ludzi i samochodów.
Teraz, kiedy mój mąż jest rano w domu i jestem zwolniona
z części obowiązków, wreszcie mam możliwość spełnić swoje małe marzenie: wstanę
bardzo wcześnie i pójdę bladym świtem do lasu lub nad stawy niedaleko naszego
domu. Jestem pewna, że naładuję akumulatory na resztę dnia a po powrocie z
mojej mikrowyprawy przywita mnie przytulny zapach kawy i cała rodzina w
komplecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz